POWSTANIE WARSZAWSKIE 1944 – Założyciele i członkowie Rodziny Rodzin w Powstaniu Warszawskim

Założyciele i członkowie Rodziny Rodzin w Powstaniu Warszawskim

Obchodzimy kolejną rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego.

Brali w nim udział późniejsi założyciele i członkowie Rodziny Rodzin.

Przypomnijmy co na ten temat pisała Maria Okońska:

Ks. prof. Stefan Wyszyński w Powstaniu Warszawskim

Laski, sierpień 1943 r.

Wybuch Powstania Warszawskiego zastał ks. prof. Wyszyńskiego w Laskach, gdzie przebywał na prośbę swego kierownika duchowego – ks. Władysława Korniłowicza, współzałożyciela zakładu dla ociemniałych.
Część młodzieży znajdującej się tam, która otrzymała przydział wojskowy, odmaszerowała bez wahania, ale dziewczęta (…) nie otrzymały wezwań imiennych. Z prośbą o radę zwróciły się do ks. Wyszyńskiego. Ksiądz Profesor nie odpowiedział im od razu, poprosił o czas do namysłu. Na drugi dzień powiedział krótko: „Ja na waszym miejscu bym poszedł, tam giną ludzie. Wy nie strzelajcie, jesteście po to, żeby nieść życie. Tam najbardziej potrzebna będzie modlitwa”.

W Laskach ks. Wyszyński w czasie Powstania pełnił funkcję kapelana okręgu wojskowego Żoliborz-Kampinos. Działał pod pseudonimem Radwan II. Był także kapelanem szpitala powstańczego. Rannych przybywało, nieustanny ostrzał paraliżował życie okolicznej ludności i zakładu, w którym trzeba było mimo wszystko obsłużyć niewidomych, siostry, dzieci i staruszków. Ksiądz Kapelan zjawiał się zawsze tam, gdzie go najbardziej potrzebowano. W cierpieniu, w obliczu kalectwa najdzielniejsi żołnierze tracili odwagę. Obecność młodego księdza na terenie szpitala działała kojąco, chociaż umiał być surowy i wymagający. Przy pierwszej operacji zapach i widok krwi podziałał na niego tak, że sam omal nie zemdlał. Wparł stopy w podłogę i modlił się, aż ciemność ustąpiła. Zdołał się na tyle przełamać, że odtąd niestrudzenie asystował, pomagając lekarzowi i pacjentom przy najtrudniejszych nawet operacjach.

Oto fragmenty wspomnień kard. Wyszyńskiego z czasu Powstania:
„W okresie walk powstańczych na pobrzeżu Kampinosu zetknąłem się z zespołem dziewcząt, które pełniły służbę łączniczą. Spowiadałem je, służyłem, niekiedy ostrzegałem, radziłem… Jedno wiedziałem: zdolne są do każdej ofiary, przekonane, że pełnią świętą powinność. Od tych dziewcząt można się było wiele nauczyć. One nie tylko walczyły, one swą postawą uczyły. Padały, niewątpliwie. Grzebaliśmy je w polskiej ziemi. Też prawda. Ale były jak ziarna pszeniczne, które padają w ziemię, aby obumarłszy, przynieść owoc stokrotny.
Takim ludziom jak one potrzeba wielkich ideałów i wzorów. Gdy szły na ryzykowne zadanie, prosiły o jedno –
o medaliczek Matki Bożej. Uważały, że to jest ich największa siła”.

Dalej ks. Wyszyński wspomina dwóch żołnierzy – powstańców:
„Jeden z nich, Janek (…) szesnastoletni chłopaczek, służył ze swoim starszym bratem w armii powstańczej formacji kawalerii wileńskiej. Padł zaraz w pierwszych dniach. Przeniesiono go do szpitala, położono na niewielkiej sali w zakładzie Sióstr Franciszkanek w Laskach. Tam się z nim spotkałem, spowiadałem go i przygotowywałem na śmierć. Był bardzo poszarpany od kul, bo gdy został ranny, przez trzy dni leżał na deszczu i chłodzie pod kulami. Nikt nie mógł się do niego dostać, aby go stamtąd zabrać. Więc gdy wreszcie został przeniesiony do szpitala wojennego,
był już prawie bez sił i trudno go było uratować.
Po operacji czuł się bardzo źle, miał gorączkę, tracił przytomność. Chociaż już nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje, przez cały czas śpiewał. Leżał na niewielkiej sali razem z innymi rannymi żołnierzami i śpiewał pieśni do Matki Bożej. Pytaliśmy żołnierzy, czy im to nie przeszkadza. «Nie, my się cieszymy, niech śpiewa». Pod koniec, przed samą śmiercią, już mylił słowa i melodię, bo był na pół przytomny, a jednak ciągle śpiewał.
Z tym śpiewem umarł.

Drugi miał 19 lat. Nazywał się Jurek. (…) Padł pod lotniskiem niemieckim na Żoliborzu. Miał operację, tzw. resekcję jelit, bo był ranny w jamę brzuszną i trzeba było wyciąć kilkadziesiąt centymetrów kiszek, aby uratować jego życie. Nie udało się, umierał. (…)
Jurek był bardzo grymaśny, bo był jedynakiem, a zazwyczaj jedynacy są grymaśni. Nikt nie mógł sobie dać z nim rady, uspokajali go wszyscy. W końcu siostry przyszły do mnie, mówiąc, że nie mogą sobie poradzić z Jurkiem: «Niech ksiądz pójdzie do niego». Poszedłem i mówię: «Jurek, byłeś taki odważny, walczyłeś na froncie i nie bałeś się kul, a tutaj jesteś taki grymaśny, że nikt z tobą wytrzymać nie może. To chyba wstyd». «A, bo proszę księdza, mnie się już sprzykrzyło leżeć, ja chciałbym iść na front». «Jurek, pójdziesz na front do Matki Bożej».
To była połowa sierpnia. «Ja, proszę księdza, nie myślałem o tym». «To pomyśl». Mogłem mu to powiedzieć. Mówiłem przecież z żołnierzem, który nie może bać się śmierci, mówiłem z chrześcijaninem, który też nie powinien bać się śmierci. Mogłem mu więc powiedzieć, bo kapłan katolicki ma obowiązek mówić prawdę, zwłaszcza żołnierzowi. Zastanowił się. Uspokoił.
Po jakimś czasie zapomniałem troszkę o nim, bo rannych było dużo i trzeba było biegać od jednego chorego do drugiego. Któregoś dnia siostra mówi: «Proszę księdza, Jurek jest znowu nieznośny». «Dobrze, przyjdę do niego». Przychodzę: «Jurek, znowu jesteś nieznośny». «Proszę księdza, bo ksiądz powiedział, że ja będę u Matki Bożej.
A za dwa dni święto Matki Bożej (8 września), ja nie zdążę». «Dlaczego nie zdążysz?». «Niech ksiądz zobaczy, jeszcze jestem taki silny». Złapał mnie za rękę i zaczął ściskać. Wyczułem, że w tej ręce siły już nie ma. Jemu się tylko zdawało, że jest taki silny, ale to był już człowiek umierający. Mówię mu: «Jurek, nie bój się, zdążysz». «Zdążę, proszę księdza? To już będę dobry i grzeczny». Uspokoił się i rzeczywiście w wigilię Narodzenia Matki Bożej,
7 września, spokojnie, cicho umarł. On się nie bał śmierci, tylko tego, że nie zdąży do Matki Bożej”.

Ks. Wyszyński jako kapelan powstańczy służył nie tylko polskim żołnierzom. W swoich ciągłych wyprawach kapłańskich spotykał wielu żołnierzy: niemieckich, węgierskich i ukraińskich, których przygotowywał na śmierć.
W szpitalu w Laskach opiekowano się także rannymi jeńcami. Katolicy w niemieckich mundurach prosili o ostatnią pociechę tego Polaka, do której i oni, jako wierzący, mieli prawo.
Już pod koniec Powstania ks. Wyszyński, idąc przez las, zobaczył stertę spopielonych kart przyniesionych przez wiatr. Na jednej z nich został niedopalony środek, a na nim słowa: „Będziesz miłował…”. Zaniósł to do kaplicy, pokazał siostrom i powiedział: „Nic droższego nie mogła nam przynieść ginąca Stolica. To najświętszy apel walczącej Warszawy do nas i do całego świata. Apel i testament… «Będziesz miłował…»”.

JT na podst. m. in. artykułu w TYGODNIKU Niedziela (wyd. ogólnopolskie) 38/2004 [dostęp 2016-08-01]